czwartek, 16 września 2010

#5 Hmmm

Ostatnio zastanowiło mnie, czy aby przypadkiem nie żyję tylko po to, by spełniać cudze oczekiwania. Oczekiwania rodziców, pracodawcy, klientów, partnerek, społeczeństwa, rządu, czy nawet znajomych (również oczekują ode mnie określonych zachowań).
Nie przerażałoby mnie to, gdyby moje oczekiwania zostawały zaspokojone, lub chociaż gdyby podejmowano takie starania.

Muszę zacząć w końcu żyć dla siebie. Odciąć się od tego wszystkiego, żeby moje życie nie zostało mi wydarte z rąk, a reszta żeby nie wylała mi się między palcami. Do tego punktu doszedłem wskutek nie odruchów, czy zachowań depresyjnych, lesz wskutek zmęczenia.

Dzisiaj poczułem się zmęczony. Wstając rano z łóżka.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

#4 Skażenie

A teraz krótka i nieciekawa historia o dopasowaniu społecznym. Pan X i pan Y (szwagrowie), szukają lepszego partnera dla pani P - siostry pana X. Otóż w ich mniemaniu, jej chłopak jest okropną ofermą i flegmatykiem, który nie zapewni jej godnej przyszłości. Rozpatrują przyszłość w kategoriach materialnych i subiektywnych. Nie można mieć im za złe, że poprzez dobre chęci, wyrażają troskę wobec P, ale pryzmat przez jaki patrzą na całą sprawę jest dość niepokojący i prymitywny. Dostrzegają partnera P, jako ogniwo z innego łańcucha, nijak nie przystające do już wykreowanych. Odrzucają tutaj najważniejszy aspekt, czyli pryzmat przez jaki na całą sprawę patrzy pani P - pryzmat miłości. Zatem jak już napisałem - nie tylko wyrażają dezaprobatę wobec jej partnera, ale i poszukują nowego, bardziej przystającego, o lepszym statusie materialnym i innym charakterze. Podsumowując - bardziej przystającego społecznie do nich samych. Przechodząc do sedna - zostałem wytypowany na tego nowego. Brakło mi jaj, żeby powiedzieć im to co o tym myślę prosto z mostu. Hamował mnie też 'prestiż' jakim mnie obdarowali - nie ze względu na jego wartość, lecz ze względu na ich altruistyczną wiarę w słuszność czynu. Porażające.

Inna historia tyczy się zaś wspomnianego już wcześniej pana Y i jego dobrego przyjaciela - pana Z. Znają się już kupę lat, przeżyli razem całkiem sporo i znają się na wylot. Dzieli ich jednak... *werbel* ... *fanfary" ... status materialny. Oficjalnie nijak nie stojący na przeszkodzie w egzystowaniu tejże przyjaźni. Jednakże licha empatia, czy ogółem inteligencja emocjonalna pana Y, doprowadziły do lekkomyślnego nadania ważności tejże różnicy. W taki oto sposób, iż pan Y w geście przyjaźni i wierności, uznał Z, za dalszego członka rodziny, którego trzeba po prostu powoli w nią wcielić. Prawdopodobnie nawet nie przyszło mu to na myśl, acz robił to odruchowo, naturalnie. Tą oto drogą, naraził Z, na poczucie odrzutka w społeczności rodziny Y. Otóż panowie Ci wywodzą się z zupełnie innych środowisk - Y klasa wyższa, Z klasa średnia rolnicza. O dziwo jak się dowiedziałem, Z nie wykonywał prorodzinnych zabiegów z Y. W każdym bądź razie są pewne przyczyny, dla których Z i Y są przyjaciółmi, a już ich rodzice np. nie. U jednych zachodzą pewne, bardziej progresywne okoliczności myśleniowe, a u drugich już niestety nie.

Na koniec historia Z i pani E. Poznali się w knajpianym gwarze, okazało się że w miarę przystają do siebie. Ale niestety tylko na pozór. Z wymagał od związku dojrzewania, poznania siebie nawzajem, pomimo np. romansu, randek itd. Do całej sprawy podchodził z dystansem. Musiał pozwolić nasionom wykiełkować. Zaś podejście pani E, okazało się być absolutnie odwrotne. Bardziej formalne i instytucjonalne. Skoro jest seks, są randki, to musi być i miłość. Co z tego że od trzech tygodni dopiero (?!). Z zderzył się z zaskoczeniem i rozczarowaniem, gdy spotkał się z dezaprobatą E, która miała mu za złe, iż nie chce jej wyznać szczerej miłości i wierności. Wobec czego cały ich pseudo związek, okazał się być fiaskiem. Rozminęli się z celami.

Każdy z nas w jakimś stopniu jest skażony swoim środowiskiem. Swoimi poglądami, czy schematami. Trudno to wszystko przezwyciężyć. Bo póki istnieje, to wciąż będziemy podzieleni na liczne stada. Zbyt liczne.

P.S. Zbieżność imion i nazwisk przypadkowa! ;-)

sobota, 29 maja 2010

#3 AC/DC

W czwartek ubiegły (to jest 27.05), miałem przyjemność znaleźć się na koncercie AC/DC. Już na starcie muszę przyznać, że jest niesamowitością, iż zespół istniejący 37 lat, energią, kondycją grania i dawania show, daleko wyprzedza i zawstydza całe rzesze dzisiejszych 'so called' zespołów rockowych. Mówiąc w skrócie: Warszawa została zdobyta.

Dojazd do niej nie trwał długo, w przeciwieństwie do dojazdu przez nią na Bemowo. Legendarne korki w Warszawie jednak istnieją. Ale mniejsza o nie. Bo wbiciu się na widownię (sektor 1 8-) ) zajęliśmy sobie z kolegą eleganckie miejscówki po lewej stronie sceny i czekaliśmy w STRACHU, CIERPIENIU i ROZPACZY, ma występ Dżemu, który w końcu doszedł do skutku. Dżem zagrał krótko i niestety tylko oklepane utwory, toteż szału nie było, ale akcent miły dla ucha (z supportami bywało dużo gorzej, np. na Metallice - Mnemnic i Machine Head).
Szał zaczął się na wstępnej animacji 'kolejowej', po której nastąpiło pierwsze uderzenie - Rock N Roll Train. To było COŚ. Ciekawi mnie ile osobom się wtedy usrało;-) Potem już tylko do przodu. Na Dirty Deeds Done Dirt Cheap miałem kulminację szału. Na dwóch następnych kawałkach musiałem trochę zwolnić, bo by jeszcze jakiś zawał, ew. wylew napatoczył. Ale potem już było ok, do You Shook Me All Night Long, na którym się ukrzyżowałem. Było mi wstyd, że na bisach już buczałem jak krowa.
Tak czy owak - koncert był przedni. Show było piorunujące. Dzwon na Hell's Bells, armaty na For Those About To Rock, striptiz Angusa na The Jack, Rosie na Whole Lotta Rosie, animacje na War Machine, czy inne smaczki typu konfetti, fajerwerki, platformy podnoszące Angusa w górę... Cóż, trudno opisywać przeżycia metafizyczne. Fenomenalne u nich jest też motyw dwóch frontmanów - Angusa i Briana. Na spółę dzielą rozgrzewanie publiki do czerwoności.

Hehe, jest już sobota, mam za sobą egzamin z Wspólczesnych stosunków międzynarodowych, ale dalej nie mogę ochłonąć.

niedziela, 16 maja 2010

RONNIE JAMES DIO


1942 - 2010

#2 Kiedy trwoga to do...

...baru. W butelce wódki, czy kuflu piwa, nie utopię wszystkich swoich problemów, ani nie stanę się szczęśliwszym człowiekiem, ale na pewno zbulwersuję przeciwnika o imieniu trwoga. Zatrwożony umysł, przytłoczony obowiązkami, oczekiwaniami, czy rozczarowaniami, po wpływem alkoholu ma momentaryczną (w skali życia) okazję oderwać się od całego tego szajsu. W moim przypadku, jest to sprawdzona recepta, ale różnie ludzie reagują na alkohol, więc polecam przeanalizować sytuację.

Inni zaś gdy są strwożeni, przypominają sobie że jest coś takiego jak Bóg - ich ostatnia deska ratunku. Ale nie o nich chciałem napisać parę słów, ale o tych, którzy zrzucają na Boga winę i odpowiedzialność za różne wydarzenia z życia wzięte. Rozróżniam tu dwa przypadki:
a) ludzie typu: gdzie był wtedy Bóg?
b) ludzie typu: Bóg tak chciał.
Naprawdę, jeśli ktoś wierzy że Bóg to superman, który ocali wszystko i wszystkich, zawsze i wszędzie, to powinien na nowo zdefiniować swoje poglądy teologiczno-metafizyczne, czy też po prostu poglądy wierzeniowe, gdyż są one krytycznie chybione. Bóg nie jest od radykalizmu i nigdy nie był. Niemniej jednak znajdą się tacy, którzy wierzą że ten stworzony przez niego świat jest rajem (gdy w gruncie rzeczy jest prowincją piekieł, ha!). Na pewno Bóg tego nie chciał, ale nie wiadomo czego chciał w istocie. Jesteśmy w pewnym sensie suwerennymi istotami, egzystującymi w pewnym sensie suwerennym świecie. Co się powtarza? Suwerenność. Oto czego Bóg chciał! Naszej wolności. Więc jeśli ktoś wierzy, że Bóg na bieżąco pisze nam okrutny scenariusz naszych losów, to powinien na nowo zdefiniować swoje poglądy teologiczno-metafizyczne, czy też po prostu poglądy wierzeniowe, gdyż są one krytycznie chybione.Istota boska na 100% nie jest odpowiedzialna ani za pogodę, ani za cudze błędy, czy uchybienia, ani za stan techniczny samolotu, ani za rocznice historyczne. Wszystko w rękach natury. Ot, śmieszą mnie jedni i drudzy.

sobota, 8 maja 2010

#1 Piękny umysł Johna Nasha

Piękny Umysł (A Beutiful Mind) to amerykańska produkcja filmowa, z 2001 roku, w reżyserii Rona Howarda. Jest ona adaptacją biografii Johna Nasha, wybitnego naukowca-matematyka, noblisty z 1994 roku. W roli głównej niezawodny Russell Crowe. Film jako tako jest bardzo zgrabny - w pewnych momentach nieobliczalny, a w innych zaś bardzo prosty. Jak to z biograficznymi produkcjami bywa, fakty są tu koloryzowane, oraz nie brakuje naleciałości fikcji. Ale nie szkodzi. Film choć nierewelacyjny, to przyjemny i warty obejrzenia. Rewelacyjny jest natomiast John Nash. Muszę przyznać, że trzeba mieć konkretne jaja, by rzec na jednej z pierwszych randek do kobiety:
Mam tendencję do przyspieszania wymiany informacji poprzez bycie bezpośrednim.Często nie otrzymuję przyjemnych rezultatów. Uważam, że jesteś atrakcyjna. Twoje agresywne posunięcia w moim kierunku wskazują, że czujesz to samo. Ale rytuał wymaga, żebyśmy kontynuowali wykonywanie licznych czynności platonicznych zanim będziemy uprawiali seks. Cały czas wykonuję te czynności, ale w gruncie rzeczy tak naprawdę pragnę odbyć z tobą stosunek tak szybko, jak to możliwe. Spoliczkujesz mnie teraz?


Muszę przyznać, że ta scena była dość intrygująca i imponująca, jak dla mnie przynajmniej. I natchnęła mnie by zrobić coś podobnego. I... dostałem w mordę! Jak już napisałem - zrobiłem coś podobnego, a nie, identycznego. Przez to sytuacja nie leży całkowicie w gruzach, ale może gdybym poszedł na całkowitą całość, to odniósł bym lepszy rezultat. Kiedyś ponowię próbę.

Korelacja bycia bezpośrednim i szczerym jest nader frapująca. Mówi się wtedy, że jest się szczerym do bólu. Ma to swoje dobre strony. Ukazuje nas, jak bardzo jesteśmy zbliżeni do zwykłych zwierząt (którymi zresztą jesteśmy)i być może zwraca uwagę ma płyciznę, a czasem nawet pustkę niektórych definicji i idei, które sami stworzyliśmy. Ukazuje nas, królów i królowe tej ziemi, nagimi. Pisząc dosadniej - godzi to w struktury wyższości naszej rasy. Prokreacja, bezpieczeństwo, pożywienie. Jesteśmy ich niewolnikami. Niezależnie od tego, iloma maskami je zakryjemy. Niby myślące istoty, a jednak - ksiądz łamiący zasady celibatu, prostytucja, gwałty... Łączenie się w stada, uprzedzenia, konformizm, wojny... W końcu ciąglę kombinowanie by uzyskać jak najlepszy status materialny - albo edukacja, praca i awanse, albo zorganizowana przestępczość na szeroką skalę. Tak czy owak - szczerość i bezpośredniość w parze, ukazuje nas nagimi.

Bezpośredniość i nieszczerość, zaś może być całkiem zabawnym środkiem satyrycznym. Wiem, bo sam często stosuję. To się pośrednio nazywa, robieniem sobie jaj.